Ja.

Z problemem niepłodności zmagam(y) się od ponad 4 lat (zaczęliśmy aktywne starania o dziecku w czerwcu 2013 roku). To miał być moment – od 2009 monitoruję swoje cykle (zamiast termometru wybrałam technologię, Lady Comp), moja kolekcja w tym momencie liczy 113, oficjalnie wszystkie z owulacją, prawidłową długością fazy lutealnej i bez jakichkolwiek widocznych nieprawidłowości. Kiedy po pół roku starań nadal „nie było człowieka” (cytat z pani gin), zaczęliśmy diagnostykę – nie używam słowa leczenie, bo leczyć nie ma czego. Jesteśmy zdrowi, ale nie mamy dzieci i nie wiadomo dlaczego. Lekarz bez planu chce obserwować czy jest owulacja, porzucamy pierwszą klinikę.

Kryzys małżeński po drodze powoduje, że ostatnie o czym myślimy to dziecko, ale zostajemy razem. Zmieniamy klinikę i drążymy dalej. Kolejne badania. Jajowody drożne. W dokumentach już oficjalnie niepłodność idiopatyczna. Jest plan na 3 inseminacje i in vitro, jeśli to nie zadziała. Lubię konkretne plany. Uparcie nawracająca infekcja blokuje zabiegi, ale wreszcie zaczynamy – jest grudzień 2016. Za pierwszym razem liczę dni do testu, plamienie zapowiadające okres przychodzi na 35 urodzinach kolegi (jesteśmy rówieśnikami), już wiem, że w tym roku nie będę mamą.

Do drugiej inseminacji podchodzimy na luzie i trochę na wariata, po urlopie – ot, niezobowiazujaco łykam Clostilbegyt, uzupełniam przeterminowane badania, wpadam na wizytę kontrolną 10 dnia cyklu i niespodzianka, wyhodowałam dwa wielkie pęcherzyki, mogę podchodzić do zabiegu już następnego dnia. 24 dzień cyklu, Walentynki, robię test – pierwszy raz pozytywny. Mężowi mówię przy kolacji, jest jak w jakiejś obciachowej komedii romantycznej. Zaczynają się najlepsze, a potem najgorsze miesiące mojego życia. Ciażę znoszę dobrze poza lekka anemią i sennością. Na fali sukcesów dostaję nowa, fajna pracę, ktora chce mnie nawet w ciąży, bo chce pracować ze mną. Z ostrożnym optymizmem chodzę na kolejne usg (w 6 TC jest 3 mm kropka i serce, potem coraz wyraźniejszy kształt, trochę jeszcze bardziej krewetka niż człowiek, i tak też pieszczotliwie mówimy na niego/ją, w 10 TC słyszę serce po raz pierwszy i rozklejam się na leżance). Liczę dni do 12 tygodnia, liczę się też z poronieniem. W najwcześniejszym możliwym terminie pobieram krew na badania genetyczne, wiek nie jest już po mojej stronie. Wielkanoc. Decydujemy się nie mówić rodzinie o ciąży przed pierwszym poważnym usg w 13 tygodniu.

Idziemy nastawiając się na obrazki z filmów i koleżanek na Facebooku – trójwymiarowy bobasek, rączki, nóżki, głowa. W zamian widzimy coś co nie przypomina niczego i słyszymy, że nieprawidłowości, ale lepszy sprzęt potwierdzi lub wykluczy. Lekarz podejrzewa przypadłość wyleczalną po urodzeniu, dlatego jeszcze nie panikujemy i ustalamy, że damy radę. Idziemy na dobrą kolację. Następnego dnia w szpitalu położniczym lekarz ściąga kolegę – eksperta od usg. Jeszcze liczymy na pomyłkę. Słyszymy „Dziwnie to wygląda, nie? Tak, ale ZARAZ TEGO NIE BĘDZIE”. Pierwszy raz słyszymy, że poza innymi rzeczami nie ma ciągłości kręgosłupa, próbujemy nie dopuszczać do siebie że nie wyrośnie, nie da się zoperować i nie da się z tym żyć. Lekarze jeszcze boją się mówić wprost co znaczy taka diagnoza (być moze nadal czują cień Chazana), słyszymy tylko, że to bardzo poważne rozpoznanie i kierują nas do specjalistycznego ośrodka, który lepiej nami się „zajmie” (jeszcze nie dopuszczamy do siebie co to dokładnie znaczy). Czteroliterowy skrót określający rozpoznanie nie daje żadnej nadziei – rokowanie bez wyjątku źle, wada zawsze letalna. Nasze dziecko jeszcze się nie urodziło a już zaczynamy je opłakiwać.
Kolejne tygodnie pamiętam jak przez mgłę. W jednym momencie wychodzę z pracy i nie wracam do niej kolejne 4 tygodnie. Piszę maila do szefa, bo nie jestem w stanie rozmawiać przez telefon, że nie wiem kiedy wrócę, że zła diagnoza i przepraszam. Dostaję dużo wsparcia i zapewnienie, że praca poczeka tyle ile będę potrzebować (mocny jasny punkt w tym bardzo czarnym okresie, drugim jest wsparcie męża – przeżywanie razem tragedii bardzo nas zbliża). Kolejny szpital potwierdza diagnozę i wreszcie mówi wprost co ona oznacza – 100% wskazań do zakończenia ciąży zanim wady nabiorą jeszcze bardziej drastycznego charakteru. Co za okrutny żart – jako osoba najbardziej na świecie pragnąca być w ciąży zaczynam bliskie spotkanie z polskim kompromisem aborcyjnym….

Proces jest zdehumanizowany, biurokratyczny, ale skuteczny, uniemożliwia decyzje pod wpływem emocji. Płacząc piszę podanie o zgodę na zakończenie mojej ciąży, rozmawiam z genetykiem, psychologiem, ordynatorem, który wyraźnie daje mi do zrozumienia, że jestem kukułczym jajem ze szpitala na M, ale przyjmuje. Dostaję termin zgłoszenia do szpitala po weekendzie majowym, prawie 3 tygodnie od pierwotnej diagnozy. Termin zabiegu, a w zasadzie porodu w 4 miesiącu ciąży, o czym dowiaduje się dopiero wtedy – w Polsce i według ustawy terminacja ciąży oznacza podanie środków wywołujących poród (tak, billboardy pro life pod szpitalami kłamią). W międzyczasie wegetuję i opłakuję człowieka, którym nigdy nie będzie mój syn – bo 2 dni po diagnozie odbieramy badania genetyczne, które potwierdzają że mielibyśmy zdrowego chłopca, gdyby nie przegrana z wadą rozwojową występującą w 1:14000 przypadkow. Nadal nie mamy wątpliwości co do decyzji od chwili gdy wiemy, że nadziei nie ma- większość dzieci nie przeżywa ciąży lub żyje maksymalnie godzinę po porodzie- a raczej czujemy, że ten wybor został dokonany za nas, bez nas.
W szpitalu jestem 6 dni, organizm w 15 tygodniu nie jest gotowy na poród i stawia opór. 10 h porodu redukującego mnie do poziomu zwierzęcia, które czuje tylko ból i oddałoby wszystko, żeby już się skonczył. 2 tygodnie zwolnienia i ciężka anemia po stracie krwi. Mimo, że ciężko mi samej w to uwierzyć, wychodzę z tego w miarę w jednym kawałku psychicznie (czy wyszłabym z całej ciąży i porodu martwego dziecka pół roku później? Wątpię). Wracam do pracy. Nawet potrafię się uśmiechać. Wiem, że chcę walczyć dalej, ale organizm potrzebuje przynajmniej 3 miesięcy na regenerację. Kolejna inseminacja nieudana, plan wykonany, zaczynamy in vitro. CDN.

7 komentarzy

  1. Jakbym czytala swoj zyciorys. Znam ten bol, mam taka sama wielka rane na sercu. Bol ktory bedzie mi towarzyszył do konca mych dni. Bol za człowiekiem ktorego tak chciałam, pragnęłam a zdecydowałam o jej śmierci czy dalszym życiu. Mogę powiedzieć tylko ze czs leczy rany , bedzie lezej ale zapomnieć sie nie da. Moj mały zdrowy cud ma juz prawie rok i osusza mi lzy kazdego dnia .Tego zycze i tobje. Siły i jeszcze raz siły do dalszej walki. Jeszcze bedzie pięknie…

    1. Hej dziewczyny. Razem z mężem dopiero zaczynamy drogę starania sie o dziecko. Chciałam zapytac czy ktoras z Was leczyla sie moze w Poznaniu,u dr S.Maciejewskiego? Mielismy juz jedna inseminacje ale nieudana. U mnie wszystko jest ok.,u męża problem z morfologia plemnikow ale nasz lekarz jest pozytywnie nastawiony. Moze ktos tez sie u niego leczyl i moze mi powiedziec czy sa rezultaty,bo to dla nas najwazniejsze. Czy lepiej pojsc do jakies duzej kliniki? Z gory dziekuje za pomoc

  2. Miałam to samo, brak reki, brak nogi, znaczy sie stopa w kolanie, i z duzym pstwem dalsze wady rozwojowe, umyslowe itp. Na USG genetycznym bylam w 12 t ktoryms dniu, w czwartek, obsówa 2h badanie 1h ponad i na koniec werdykt, pozniej odrazu tel do kolejnego lekarza umowiona wizyta na pon, bo tylko on moze napisac że wady letalne, pisze co innego(oczywiście opisuje wszystkie braki itpo i dalsze pstwo) ale tez ze w kazdym szpitalu powinni usunąć jeśli się decydujemy. U mojego gin nie dalo rady wrocilam do CZMP, zgoda zielone swiatło, nie mialam aż tyle biurokracji t akiego czekania jak ty. Też się łudziłam że może lekarz sie pomylil ale na tysiacach metrow zdjęc usg było wszystko widać. W szpitalu usłyszałam że po 3 dniach moja klucha miała już znow coś nie tak, coś czego nie powinno być w tym miejscu… Po takim okresie staran i nagle takie coś. A zadanie lekarza najlepsze „coś się przyplątało z powietrza” niestety trafiło na was… A w szpitalu w dniu podaia lekow widze w drzwiach swojej sali ksiedza… jak mowie usowamy on do mnie ” co torbiele?” ja mowie taaa takie duże z bijącym sercem tylko z wadami. Potem kolejne miesiace… kryzys zalamanie, psychiatra, psychoterapia, i tak wkolko… Ale jakos tak chyba z innym podejsciem, zbieram się na zakonczenie tej drogi, jeszcze czas musi minac, uplynac pare stymulacji i z jedno ivf ale finiszujemy… Po tej stracie nie pozbieralam sie na tyle by myslec realie o tym ze znow bede w ciazy mimo kolejnych prob…

    1. Pati, przykro mi, że i Ciebie to spotkało. U nas chyba szczęście w nieszczęściu było takie, że z tymi wadami nie było jakiejkolwiek szansy na zycie, nie chodziło o niepełnosprawność ani kalectwo. Nie chcieliśmy tego przedłużać ani sobie, ani dziecku. Jednego dnia też był ksiądz (nie pytał z jakiego powodu tam jestem) i w sali miałam krzyż naprzeciwko łóżka, to nie pomagało :/

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *