Gdy zaczęła się cała „przygoda” z niepłodnością mieliśmy oboje 30 lat i nie zakładaliśmy, podobnie jak inni chorzy, że może coś się nie udać. Zachodzić w ciążę miało być lekko , łatwo i przyjemnie. Niestety dość szybko okazało się, że sytuacja jest poważna i to po obu stronach. Najpierw okazało się, że mąż ma bardzo niską jakość nasienia uniemożliwiającą absolutnie zapłodnienie naturalne. Z wizyt u standardowego ginekologa przenieśliśmy się więc do specjalistycznej kliniki. Ja także zaczęłam się badać w klinice, tak na wszelki wypadek i za kilka miesięcy po odebraniu wyniku badania AMH okazało się, że… sytuacja jest dość dramatyczna. AMH równe 0,2, co oznaczało dla mnie małą ilość komórek jajowych i to słabej jakości. Szanse na powodzenie procedury IVF spadły dla nas do mniej więcej 5 %. Z dwójki młodych ludzi w kwiecie wieku zamieniliśmy się na przestrzeni miesięcy w parę, która prawdopodobnie nigdy nie będzie mieć własnych biologicznych dzieci. Te 5 % towarzyszyło mi każdego dnia, każdego poranka i nocy przez kolejny rok. Wpadliśmy w ferwor leczenia . Lekarz prowadzący wybrał najlepiej rokującą dla nas metodę zapłodnienia na cyklu naturalnym, co oznaczało, że co miesiąc przychodziłam na monitoringi jajników licząc na to, że tym razem pęcherzyk z oocytem urośnie do takich rozmiarów, by można było pobrać komórkę. Oczywiście nie szło to łatwo. Czasem była torbiel i trzeba było ją najpierw wyleczyć lekami, co przedłużało oczekiwanie o kolejny miesiąc, czasem pęcherzyk nie urósł zgodnie z oczekiwaniami, czasem termin pobrania komórki przypadał na niedzielę , kiedy klinika jest zamknięta i pęcherzyka w poniedziałek już nie było. A każdy miesiąc to były ogromne nadzieje, ogromne oczekiwanie i napięcie, ogromna praca nad nastrojem, żeby być w dobrej kondycji do zachodzenia w tą ciążę i jednocześnie narastające zmęczenie. Comiesięczne pędzenie do kliniki po kilka razy na jakieś dziwne godziny w środku dnia, tłumaczenie się w pracy. Wszyscy chorzy tkwimy w tym tak samo…
Wiem, że przyjmowanie stymulacji hormonalnej musi być bardzo trudne, to kłucie po kilka razy dziennie.. Jednak sądzę też, że kłucie, a świadomość, że będę dzięki temu miała 8 oocytów, czyli 8 szans na zapłodnienie , a z tego choć kilka zarodków, a nie mieć nic pewnego , ani jednej komórki, nie móc ciągle wyjść z szatni na boisko , jest nieporównywalne. Wolałabym osobiście tysiąc razy ból fizyczny, pokłute ciało, niż ten ból psychiczny, tą mgłę w której żyłam tyle miesięcy, kiedy nic innego się nie liczyło, tylko zajście w ciążę. Kwintesencją tego wszystkiego była punkcja, podczas której nie znaleziono żadnego oocytu w pęcherzyku. Tzn., że dałam się położyć na stole, znieczulić, pokłuć , zapłaciłam za ten zabieg kupę pieniędzy, przygotowywałam się psychicznie do niego kilka dni, żeby później leżąc pod zielonym kocem usłyszeć, że „embriolog szukała, ale oocytu nie było”. To było chyba najtrudniejsze doświadczenie w całym leczeniu. To znaczyło, że nie ma nic pewnego, tylko otchłań, czarna dziura niepewności.
W trakcie ponad rocznego leczenia udało się nam raz uzyskać oocyt, który udało się zapłodnić, ale nie zaszłam w ciążę. Później już było pasmo samych porażek. W końcu lekarz powiedział, że proponuje jeszcze jedną próbę, a potem inne rozwiązania. Tym innym rozwiązaniem miała była adopcja prenatalna komórki jajowej. Niby prosta sprawa. Szczególnie dla kogoś takiego jak ja – ateistki, osoby o liberalnych poglądach z wielkiego miasta, mającej w nosie więzy krwi. Mąż szybko zaakceptował takie rozwiązanie. Ja mówiłam, że też jestem na nie otwarta, byleby tylko mieć rodzinę, byleby być w ciąży. Jednak z biegiem dni myśl ta trochę cisnęła, uwierała jak za mały but. To jednak adopcja cudzej komórki, wielka odpowiedzialność. To adopcja cudzego dziecka w 50 %. Już nikt nie będzie miał moich oczu, albo włosów. Nikt na świecie. Człowiek ma jednak tę dziwną egoistyczną potrzebę przekazywania genów… Nawet taki liberał jak ja! Pomyślałam więc, że muszę w jakiś sposób się z tym ułożyć, pożegnać się z własną płodnością, oddzielić etap leczenia od etapu adopcji. Przyszedl czas na wizyte u psychologa. To była tylko godzina rozmowy, ale poczułam ulgę, poczułam się wolna i gotowa na to nowe nietypowe rozwiązanie posiadania dziecka … Przez najbliższe tygodnie zatrzymałam ten kołowrotek, w którym biegliśmy jak dwa chomiki żyjąc tylko od badania do badania. Po prostu z niego wyszłam, bo teraz będę Mamą Społeczną. Nie może zdarzyć się już nic gorszego, niż to, co się zdarzyło. Już nie muszę walczyć z uciekającym czasem, z widmem zbliżającej się menopauzy. Gdy zjawi się komórka dawczyni, wezmę ją do siebie i pokocham jak swoją.
I wtedy zdarzyło się coś nieprawdopodobnego. Miałam przed sobą jeszcze tą jedną obiecaną wizytę , tę jedną próbę, o której wspomniał lekarz. Na stole u lekarza leżały w połowie podpisane papiery do adopcji komórki. Brakowało tylko podpisu męża i miało zacząć się oczekiwanie na dawczynię. W międzyczasie lekarz mnie zbadał i stwierdził pęcherzyk w jajniku. No dobrze, mówi, proszę przyjść za dwa dni. No to przyjdę, odpowiedziałam na luzie. Już bez tego zimnego potu na karku, tego spięcia pt;” Będzie, nie będzie”. Za dwa dni pęcherzyk okazał się pęcherzykiem idealnym, lekarz wyznaczył punkcję na sobotę. Mąż nie wierzył, jak to punkcja? Tak po prostu ? W sobotę na zabiegu było jak w filmie. Wszyscy mieli doskonałe humory, znany już dobrze anestezjolog opowiadał żarty, a doktor opowiadał wszystkim na sali zabiegowej, jak to porównaliśmy naszą sytuację do niemożności wyjścia z szatni na boisko. Panie instrumentariuszki powiedziały, że teraz na pewno się uda, że przyjdę jeszcze po następne dziecko… A ja się popłakałam z tego wszystkiego siedząc na stole w koszuli i mówiłam przez łzy: dobrze, przyjdę. Udało się pobrać oocyt i połączyć go z dzielnym plemnikiem mojego kochanego męża. Za trzy dni zadzwonili, że jest zarodek. Wzięłam zarodek do siebie, bo gdzie mu będzie lepiej, prawda? Nie chciałam robić sobie nadziei, fizycznie nie czułam się inaczej, zakładałam , że się raczej nie udało. Po 12 dniach pojechałam po wynik bety, a tam…300! Chyba jesteśmy w ciąży, dzwonię do męża. Dla pewności w domu zrobiłam test z moczu, żeby było choć trochę normalnie, trochę po ludzku. Dwie kreski! Jesteśmy w ciąży! Niemożliwe! Bardzo długo nie wierzyliśmy, że to się stało. W międzyczasie zachorowałam na grypę, bardzo bałam się straty ciąży. Nie ma to jak mieć jedną szansę w życiu na dziecko i zachorować na grypę! Ale dziecko trzymało się mnie twardo. Kolejne badania wychodziły prawidłowo. Serce biło, maleństwo miało rączki i nóżki, fikało koziołki! Badania genetyczne okazały się prawidłowe. W końcu żeby powstać na szkiełku trzeba być bardzo silną osobą!
Nikt nie wie i nigdy się nie dowie, co takiego stało się, że nagle wszystko ruszyło z kopyta, że tak się ułożyło, że się udało z własnymi gametami… Ja jako racjonalistka wierząca jedynie w medycynę bardzo się zdziwiłam tym wszystkim, ale wygląda na to, że musiałam oczyścić psychikę, by to wszystko się zadziało. Musiałam zatrzymać bieg w kołowrotku. Czyli jednak głowa jest bardzo ważna w całym procesie leczenia, a ta nasza historia jest po prostu tego dowodem.
Julka ma już 15 miesięcy. Za nami dluga droga, długi rok. W miedzyczasie zmarła moja ukochana Mama, dokladnie na 6 dni przed skonczeniem przez Julkę pierwszego roczku. Chorowala na raka bardzo długo, w koncu nie udało się już jej pomóc. To była moja Osoba na swiecie, moja przyjaciółka. Jednoczesnie więc jestem do granic możliwości szczesliwa ze względu na Julkę, na to jak wspaniałą jest Osobą, ale tez i ogromnie nieszczęśliwa z powodu braku Mamy, bo nie ma już dookoła mnie drugiej podobnej Osoby. Julka już Jej pamiętać nie będzie .. Los bywa okrutny, prawda? Podarował mi Kogoś, na kogo czekałam całe dorosłe życie i jednocześnie odebrał w tym samym czasie kogos równie ważnego. Nie mieści mi się to w głowie. Serce mogłoby pęknąć na milion kawałków już od samej świadomości tej sytuacji.Ale jakoś będzie, bo nie pęka. Przepełnia mnie miłość do Dziecka, niesie mnie, nie pozwala na smutek, na leżenie w łóżku i płacz. Trzymam jej rączkę, smiejemy się leżąc na podłodze, wącham jej główke, dotykam jej twarzy, patrzę jak z każdym dniem się rozwija. Jest cudownie, jest ciepło, jest tak, jak miało być. Czasem bardzo się boję, bo bez Mamy troche mi samotnie, czasem pusto, czasem przepełnia mnie lęk i te obrazy odchodzenia ze szpitala. Ale zaraz przytulam Córkę, i od razu to wszystko odchodzi. Może kiedyś odejdzie na dobre. Zamienię to w coś dobrego..
„Dasz radę, bo masz Julkę – tak jak ja miałam Ciebie” – mówiła. Dam Radę. Mam Julkę.
Piękna smutna i radosna historia. Ale rozumiem Cię w 100% bo dla mnie przytulenie mojej 21 miesięcznej córki (tez z invitro) jest lekiem na całe zło. Każdego dnia mysle o tym jakie mam szczęście ze ja mam. Trzymaj się ciepło. Popłakałam sie czytając Twoja historie, może dlatego ze akurat i tak opłakuje swoj nieudany transfer.
Doti zatem przytulam Cię jeszcze raz 🙂