Szybko otarłam łzy po pierwszym niepowodzeniu.
Już kilka dni później znów brałam Femarę na stymulację. Przez cztery dni (3-5 dzień cyklu). Czułam się po niej dobrze.
Tym razem działo się w prawym zdrowym jajniku (lewy jest dotknięty endometriozą i przyrośnięty do macicy, połączony z macicą pokręconym jajowodem z osłabioną drożnością).
11. dzień cyklu – dwa pęcherzyki, z których większy miał 17,7 mm.
13. dzień cyklu – przychodzę do lekarza z wynikami hormonów. Luteina 11,6, jeszcze mamy chwilę czasu. Większy z pęcherzyków ma 22 mm. Zgadza się to co ostatnio usłyszałam, że pęcherzyki rosną średnio 2 mm na dobę. Dostaję zastrzyk (Gonapeptyl x 2). 36 godzin po nim ma dojść do owulacji. Na inseminację umawiamy się 30 godzin po zastrzyku, a 6 godzin przed spodziewaną owulacją.
14. dzień cyklu, godz. 18.
Tym razem inseminacja wygląda zupełnie inaczej niż poprzednio.
Lekarka (nie poszłam już do tego lekarza, przez którego poprzednio płakałam) zabiera nas na oddział. Sprawdza pęcherzyki. Są dwa, większy ma 23,3 mm. Drugi jest schowany za pierwszym, trudno zmierzyć.
Doktor włącza monitor USG. Asystująca jej kobieta robi USG brzucha. Na monitorze widzimy jamę macicy. Na górze monitora ciemna plama – to mój porządnie wypełniony pęcherz. Dzięki temu, że pęcherz jest pełny i naciska na jamę macicy, dobrze ją widać.
Lekarka nabiera nasienie męża do cewnika. Trochę nieporadnie jej to idzie, oboje mamy wrażenie, jakby robiła to pierwszy raz. Okazuje się, że to nowy cewnik w tej klinice. „Taki eksperyment” uśmiechają się do mnie półżartem kobiety, ale nie jest to uśmiech zmieszania. Są spokojne. Są z siebie zadowolone. Ja też jestem spokojna. Cewnik jest mały, zgrabny. Udaje się nabrać nasienie.
Lekarka wprowadza cewnik do macicy, a my… widzimy wszystko na monitorze.
Tym razem mamy z mężem warunki, żeby trzymać się za ręce, a nie głaskać po stopie jak ostatnio. Napinam mięśnie i wbijam paznokcie w palce męża w oczekiwaniu na znajome bolesne ukłucie, jak poprzednim razem. Nic jednak nie boli, po kilku sekundach widzimy na monitorze białą plamkę prawie w samym środku jamy macicy. To nasienie. Już po wszystkim.
I my to widzimy. Żadne czary-mary. Wszystko się dzieje na naszych oczach. Niesamowite. Odtwarzam teraz w myślach ten obraz, nie chcę go zapomnieć, to było ładne.
Lekarka zostawia nas na oddziale, żebym sobie poleżała. To też jest miłe. Poprzednio lekarz zgonił mnie z fotela po 3 minutach. Kończył dyżur…
Tyle, że nie mogę uleżeć. Tak się bałam po ostatniej aferze o pusty pęcherz, że teraz przesadziłam. Wypiłam chyba z pół baniaka „edenu”, bleee… Z trudem wytrzymuję 10 minut leżenia, a potem biegnę przez korytarz pełen pacjentów, nie zapinam nawet do końca rozporka spodni, (nie mogę!) muszę się wysikać!
Inny świat tym razem. Ta inseminacja była zupełnie niepodobna do pierwszej. Uśmiechamy się do siebie.
15. dzień cyklu (dzisiaj). Poprzednim razem tego nie zrobiłam i to był błąd. Tym razem poszłam do lekarza sprawdzić, czy pęcherzyki pękły. Pękły, oba. Nie ma po nich śladu, nie widać też już śladu płynu – musiały pęknąć dawno temu, ocenia lekarz, pewnie tuż po zabiegu.
No to czekamy. Test B-HCG mam zrobić w Dzień Babci…
Z mojego doświadczenia wynika że inseminacja to jednak wielkie naciągactwo. Wielu lekarzy potwierdza później że jest robiona bez prowadzenia starannych badań, nie sposób ocenić stan jajeczka. Też miałam dwie i żałuję zmarnowanego czasu.
Coś w tym jest. Podobno w Wielkiej Brytanii wolno robić tylko 2 inseminacje, bo koszty fionansowe i psychiczne są niewspółmierne do efektów. Co nie zmienia faktu, że wolałam nie żałować, że nie spórbowałam…
Pewnie. Tylko ja mogłam od razu iść w in vitro, być może ten rok miałby znaczenie, komórki byłyby lepsze. Teraz już nie warto o tym myśleć, ale żałuję, że lekarze tak lekko sprzedają nadzieję. Wolą doradzać inseminację bo jest tańsza i jest szansa, że pacjenci się skuszą , a być może przez 10 razy droższym in vitro by się wycofali. Dla kliniki czysty zysk ten 700-1.000 zł zaryzykujesz, 15.000 czy 17.000 zł to już co innego. A klinika musi zarobić…