Dziś jest pierwszy dzień, w który rankiem nie przeniosłam się z łóżka w sypialni na kanapę w salonie. Wstałam. Drepczę po domu. Podlałam kwiatka. Sprzątnęłam jakąś półkę w szafie. Wyjęłam z kartonu czapki na zimę. Rozpakowałam zmywarkę.
Zjadłam śniadanie, a nie wcisnęłam na siłę, dławiąc się, kromkę chleba w gardło.
Dwa ostatnie tygodnie to najgorsze pod względem fizycznym pół miesiąca mojego życia. Nigdy wcześniej nie czułam się fizycznie tak przeraźliwie źle. Na cztery stopnie hiperstymulacji, miałam trzeci, tzw. ciężki. Po nim jest już tylko krytyczny. Więc kobiety mają jeszcze gorzej…
Ostatnie dni już płakałam z bezsilności, a wyłam z bólu. Rankami w myślach poganiałam męża, żeby szybciej wyszedł do pracy, bo nie chciałam mu robić przykrości, nie chciałam go przerażać. Kiedy tylko drzwi się za nim zamykały, wyłam. Dziś mu o tym powiedziałam.
Płacz był równie (nie)skuteczny jak inne leki.
Ostatnie 3 dni to miesiączka, która zaczęła się dzień po wyjściu ze szpitala i przez dobę czułam się dobrze (zdążyłam wtedy nawet zanotować na blogu, że czuję się świetnie, ale to szybko straciło na aktualności). Miesiączka mściwa, okrutna. Organizm oczyszczał się z hormonów, z tej całej chemii, którą przyjmowałam od października. Jajniki wielkości pomarańczy oszalały. Przestałam lubić być kobietą.
Schudłam do nieakceptowalnej dla mnie wagi 47 kg. Przez skórę liczę kości.
Wciąż łykam Dostinex (tabletki-killery) i odwadniający (wodę z brzucha) Spironol, przy którym muszę pić kilka litrów wody dziennie. Wciąż biorę zastrzyki przeciwzakrzepowe, Fraxiparine. Ale czuję się nieziemsko w porównaniu z ostatnimi dniami. Zmniejszam sobie na własną odpowiedzialność dawki leków. Dość tej chemii, jestem jak laboratorium Skłodowskiej-Curie…
***
Musi nam się udać z in vitro, bo dotknęłam granicy swojej wytrzymałości i nie wiem czy będę potrafiła dotknąć jej jeszcze raz.
Taki ból musi mieć swoją wartość. Jestem pewna, że wszystko szybciutko się ułoży i zapomnisz o tym bólu przytulając swoja maleńką istotkę. Bardzo mocno trzymam za was kciuki.
Masz rację, Aurelio, jak zawsze. Moja pamięć bólu sięga co najwyżej wczorajszego dnia. Tymczasem nasze Mrozaczki nie mogą się doczekać życia 🙂
podoba mi się