O.

Ja: rocznik 83, mąż: 79.

Kiedy miałam 19 lat, na jednej z pierwszych wizyt u ginekologa usłyszałam: ma pani PCO, no w zasadzie nie mogłaby pani teraz zajść w ciążę. Nie żeby mi na tym w tamtym okresie jakoś zależało  Niemniej jednak, te słowa na zawsze wbiły mi się w głowę i podświadomie czułam, że w tej materii będzie pod górkę. Mniej więcej w 2010 roku z moim konkubentem, dziś już mężem, stwierdziliśmy, że nie będziemy się zabezpieczać, bez ciśnienia, jak się coś trafi to będzie. Przypadkowa pani ginekolog zachwycała się moim śluzem, maciczką i jajniczkami. W 2011 pomyśleliśmy, że może warto byłoby zbadać nasienie. Wyniki wyszły prawidłowe. Kolejna pani ginekolog stwierdziła, że owuluję i jest ok. Tak nadszedł rok 2012, w którym to trafiłam do kolejnego lekarza, ta nie stwierdziła PCO i zaczęliśmy monitoring cyklu. Po kilku cyklach, bezowocnych rzecz jasna, moja lekarka stwierdziła, że powinnam zgłosić się do jej kolegi, który zajmuje się leczeniem niepłodności.

I tak, pod koniec 2012 roku trafiłam do wielkiej sławy, która pierwsze co to kazała mi zrobić HSG. Na skierowaniu miałam wpisane: niepłodność idiopatyczna. Wtedy pierwszy raz poczułam, że naprawdę mamy jakiś problem. Po wizycie wyłam w samochodzie godzinę, że ja nie chce, że dlaczego itd.. no histeria. Jak już się oswoiłam z myślą, że jednak muszę zrobić to badanie, nadszedł rok 2013. HSG okazało się banalnym badaniem, rano przyszłam, w południe wyszłam, poznałam fajne dziewczyny. Pomijając ból podczas wpuszczania kontrastu, było całkiem spoko. Jajowody drożne, a ja w nagrodę kupiłam sobie zegarek  Powoli dorastaliśmy do tego, że musimy się zgłosić do jakiejś kliniki leczenia niepłodności. Trwało to kilka miesięcy, wybraliśmy tę, do której był łatwy dojazd (dość idiotyczne, ale bardzo praktyczne kryterium).

Wreszcie na jesieni trafiliśmy do niemiłego lekarza. Po pierwszej wizycie zlecił dodatkowe badanie nasienia połączone z fragmentacji DNA plemnika. Podstawowe parametry znowu wyszły bardzo dobre, ale fragmentacja fatalna. Na drugiej wizycie lekarz wyburczał, że on już tu nic nie może zrobić i że mamy iść do androloga. Mój mąż zaliczył emocjonalny zjazd, jak pewnie każdy facet, który słyszy, że coś jest z jego nasieniem nie tak. Tak nadszedł rok 2014, kolejny lekarz ginekolog i androlog w jednym (hybryda taka J) stwierdził, że fragmentacją nie ma się co sugerować, ona się zmienia, jednym z czynników jest chociażby przebiegająca infekcja. Przedstawił mi ścieżkę postępowania, stymulacja, stymulacja + IUI, in vitro. Przeglądając moje wyniki badań powiedział: ale pani ma niedoczynność tarczycy, zanim cokolwiek zaczniemy proszę iść do endokrynologa. Okazało się, że mam lekką niedoczynność tarczycy, na szczęście bez Hashimoto i przeciwciał. Tarczyca szybko się uregulowała, poranny euthyrox stał się czymś tak oczywistym jak oddychanie, po kilku miesiącach trafiłam znowu do lekarza-hybrydy. W wynikach naszych badań w zasadzie nie było się do czego przyczepić, wyniki męża bardzo dobre, fragmentacja zmniejszyła się do wartości idealnych, u mnie w sumie wszystko też wyglądało ok, AMH wysokie koło 8, ale tym nie kazał się przejmować. Zdrowi ludzie, tyle że niepłodni :/

Zaczęliśmy monitoring, stymulację clo i pregnyl. Po dwóch nieudanych cyklach, lekarz-hybryda stwierdził, że może nie ma co tracić czasu i proponuje letrozol i IUI. I tak, pod koniec listopada 2014 miałam pierwszą IUI. Ku naszemu zaskoczeniu bHCG 14 dpo wyniosła 156. Fruwałam pod sufitem, ale na wszelki wypadek nie mówiliśmy prawie nikomu. Po Nowym Roku (w 7 tygodniu) ustały mi wszystkie objawy, dostałam takiego zastrzyku energii. Po prawie 3 tygodniach życia w stresie poszłam na USG do przypadkowego gabinetu. I tak jak się spodziewałam usłyszałam: niestety ta ciąża nie rozwija się prawidłowo. Następnego dnia szpital, w którym zupełnie nie mieli ochoty zatrzymywać mnie na oddziale. Dostałam słynny arthrotec i wróciłam do domu. Przyjeżdżałam kilka razy do szpitala tylko po kolejne tabletki i kontrolę USG. Łącznie zjadłam ich 24, ale udało się bez łyżeczkowania. bHCG wracało do normy 2 miesiące.

Zrobiłam milion badań, żeby zminimalizować ewentualne ryzyko w następnej ciąży. Zbadałam układ krzepnięcia, mutacje. Wszystko w zasadzie na własną rękę. W tym roku oddawałam krew chyba ze 20 razy. Wiosną wróciliśmy do lekarza-hybrydy. Kwiecień – druga IUI (nieudana). Maj – trzecia, na wyjątkowo (jak na mnie) słabym endometrium, na jednym tylko pęcherzyku (pomimo letrozolu). Po 10 dniach od IUI zaczęłam czuć dziwny, metaliczny smak w ustach (podobno jeden z objawów wczesnej ciąży), ale ponieważ czułam się pełna sił i energii, nie dawałam sobie żadnych nadziei. Mentalnie przygotowywaliśmy się już do in vitro. W 14 dniu po IUI bHCG 100.

Tym razem, nauczeni poprzednimi doświadczeniami, nie mówiliśmy nikomu. W zasadzie przez przypadek dowiedziały się dwie bliskie nam osoby, ale one też, żeby nie zapeszać czekały na dalszy rozwój sytuacji. Do 12 tygodnia żyłam w paranoicznym lęku, że znowu coś się stanie, biegałam do lekarza co 2-3 tygodnie. Każde USG zaczynałam od pytania: żyje? Myślałam, że po ukończeniu I trymestru spłynie na mnie fala radości, wszystkie lęki znikną, a ja zacznę z dumą obnosić się z rosnącym brzuchem. Yyyy.. no nie do końca.

Aktualnie zaczynam 19 tydzień i nie wszyscy nasi bliscy wiedzą o ciąży. I to zarówno osoby z rodziny jak i znajomi. Każde „ogłoszenie” odchorowuję, bo mam wrażenie, że jak już powiedziałam to coś się stanie. Wiem, że to bez sensu, ale nie potrafię tego zwalczyć. Od kilku tygodni czuję delikatne ruchy żaby z kończynami (ma być rodzaju męskiego), która rośnie w środku. Z jednej strony to super sprawa, przynajmniej wiem że dziecko żyje. Z drugiej, po kilku godzinach ciszy siwieję ze strachu, rzucam się na kanapę i pukam w brzuch, żeby poczuć jakieś ruchy. Nie uspokoję się chyba dopóki nie urodzę :/
Moja (nasza) historia nie jest nawet w 1/10 tak dramatyczna jak inne opisywane tu w komentarzach czy w zakładce „wasze historie”, ale postanowiłam się nią podzielić. Może jest tu ktoś kto się nie odzywa, czyta po cichu i zastanawia się nad sensem wykonywania IUI. Jestem przykładem, że IUI czasami daje ciążę.

*
Wasze historie

3 komentarze

  1. Gratuluję, wspaniale 😉

    To nie paranoja, to strach i ta iskierka radości, której boisz się utracić.

    Świetnie Cię rozumiem bo miałam tak samo. Powiedziałam rodzicom i teściom dopiero po 8 tygodniach i gdyby nie sytuacja – kolejna hospitalizacja nie powiedziałabym aż do końca I trymestru. Potem gdy dziadkowie się cieszyli i chwalili rodzinie, to ja się na nich złościłam i miałam żal, że robią to za mnie, że już wszyscy wiedzą, a do tego ja wciąż krwawiłam i myślałam co będzie jeżeli. Potem poczułam motylki i znowu powinno być łatwiej, ale nie, jak następowała dłuższa cisza to wariowałam, co tydzień miałam usg bo lekarz tak kazał i to dawało mi chwilę spokoju. Dosłownie chwilę, bo jak dojechałam z kliniki do domu już myślałam, że to że na usg były ruchy nie dowodzi, że nadal są. najgorzej było po skończonej przeprowadzce maleńka musiała odpocząć i przez 3 dni jej ruchy były minimalne, w porównaniu z wcześniejszymi wariacjami, myślałam że zwariuje i osiwieję do końca. Śpiewałam jej ulubionego przez nią Pana Tik-Taka i czekałam by kopnęła, najlepiej by kopała całą dobę. Dziw, że moja m-żonka ze mną nie zwariowała.
    Teraz jest trochę lepiej, bo to już 8 miesiąc ale też ciągle nasłuchuję i modlę się o każdy jej dodatkowy dzień w brzuchu, by była bezpieczna, by miała lepsze szanse na starcie. Najchętniej już bym ją przytuliła, a z drugiej strony błagam by jak najdłużej została w brzuchu. tzw osiołkowi w żłoby dano 😉

    Tak więc nie martw się będzie dobrze, a ataki paniki to norma. Jak będziesz mieć ochotę pogadać to się odezwij w.bojarska@interia.pl

    trzymajcie się ciepło

  2. Dzięki za komentarz.
    Jest tak jak piszesz, kilka godzin ciszy w brzuchu i najchętniej leciałabym znowu na USG. Zdarzyło mi się już, że po jednym dniu ciszy leciałam na SOR. Jak „na złość” dzieciak zaczął się ruszać już w poczekalni 😉 Kazali mi trochę odpuścić i wyluzować.
    Póki co 25 tydzień i odliczam dni do w miarę bezpiecznego terminu. I staram nie stresować, dziecka mi szkoda 🙂
    8 miesiąc to już z górki 😀 W zasadzie to może już urodziłaś? W każdym razie trzymam kciuki 🙂

    1. Trzymam nogi zaciśnięte i nie wypuszczę Młodej przed 15 grudnie, niech nawet nie kombinuje i tak daję jej tydzień luzu 😉
      A w sobotę ja też wylądowałam u doktorka na cito, bo mała nie brykała, a spała, a mi się dodatkowo pojawiła krew. I co okazało się, że potwór odsypia, ciężki tydzień mamuni, a ja jestem gapa bo się zadrapałam paznokciem i stąd to plamienie. Ale Doktorek twierdzi, że lepiej przyjść i sprawdzić niż się stresować i wkręcać sobie dziwne stany.
      To życzę Wam, zwłaszcza tobie, spokoju i opanowania.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *