Staramy się z M. ponad 4 lata. Pierwszy rok, wiadome bez nerwów, ale „podwozie” sprawdzone tak na wszelki wypadek. Po roku, jakiś tam, nazwijmy to lepszy lekarz, oczywiście słyszę jestem młoda, nie ma się czym martwić, podstawowe badania niby ok. Po ok 6 miesiącach monitoringu cyklu, zmieniam lekarza, na niby specjalistę w naszym regionie dla par starających się. Pierwsze sensowne, bardziej szczegółowe badania. Okazuje się, że TSH za wysokie, prolaktyna za wysoka, za mało płodnego śluzu, niewydolna druga faza cyklu, endokrynolog nie stwierdza chorej tarczycy, zaleca bromergon, więc pierwsze leki: bromergon, zioła, wiesiołek, progesteron,, estrofen, dostałam piękne tabelki do wypełniania i zapisywania codziennej temperatury, obserwacji śluzu itp. Po ok. pół roku z obserwacji wynika że wszystko jest git, ponowne badania książkowe. Tylko zniecierpliwienie, rozczarowanie i żal rośnie. Ciągle biorę ten sam zestaw leków. Lekarz zleca HSG.
Teraz widzę, że nie tylko mi się takie rzeczy zdarzają, że na wszystko muszę czekać, że nic nigdy mi łatwo nie przyszło, o wszystko musiałam się solidnie napocić, zawsze wiatr w oczy…
Idę już z torbą do szpitala na HSG, Pani przyjmuje mnie na oddział i hmm zepsuło się RTG, no więc wychodzę ze szpitala, lekarz mówi, że zanim naprawią to potrwa kilka dni, wracam znów z torbą miesiąc później i hmm na badaniu usg zanim mnie przyjęli na oddział, lekarz mówi, że właśnie była owulacja, więc w tym cyklu odpada… wrr… Idę za kolejny miesiąc. Tym razem niby wszystko działa, do owulacji jeszcze chwila, no to na stół. Badanie kurew*** bolesne. 1-zdj.- kontrast nie przepływa, 2- zdj. – przepływa przez jeden jajowód, 3-zdj.- przepływa przez drugi. Opis – kontrast przepływa z ogromnym oporem, jajowody były niedrożne i zostały udrożnione wskutek przepływającego kontrastu. Wychodzę obolała, ale szczęśliwa. Przychodzę do lekarza za miesiąc, „oj nie będzie owulacji w tym miesiącu” ( ja pierd*** no przecież 12 miesięcy jest, teraz jak jajowody niby drożne to nie ma!), dostaję CLO, następny cykl, z racji tego że mam, krótkie i wczesną owulację, w 27 dc robię betę i POZYTYWNA! Nie wierzę, mi się udało?! serce mi wali, M. mało zawału nie dostał. Ale szybko studzimy entuzjazm, spokojnie cisza, nikomu nic nie mówimy, powtarzam betę kilka dni później, a tam… spadek… serce wali… lekarz twierdzi że czasem tak jest że na chwilę spada (ta jasne!) że za dwa dni mam powtórzyć, ale przecież ja już wiem… więc kolejna tylko potwierdziła koniec był bliski…
W czasie naszych starań systematycznie znajomi informowali nas o kolejnej ciąży (w ciągu roku udało się 13 parom znajomym i w rodzinie!) jakoś, nie umiałam się już nawet z nich cieszyć, ba potrafiły mnie nawet doprowadzić płaczu widząc kolejne zdjęcie z USG od kogoś…, doszło nawet do tego, że ledwo umiałam wydusić z siebie kolejne „gratulacje”, a czasem nawet tego nie umiałam wydusić… (wiem, jestem okropna!), większość znajomych wiedziała że się staramy od dawna, bo po niektórych docinkach nie wytrzymałam i powiedziałam, że nie jest to widocznie takie proste….
Rany jak ja się zmieniłam, zawsze mnie było pełno wszędzie, co chwila u nas domówki, wspólne wyjazdy ze znajomymi, zawsze każdy mógł na nas liczyć i rodzina i znajomi… a jakoś przestało mi zależeć na czymkolwiek. Nie chce mi się z nikim spotykać… często nie odbieram tel od znajomych, wymiguje się ze spotkań, oszukuje i zmyślam byle żeby się nie spotkać z nikim…
Odizolowaliśmy się strasznie, głównie przeze mnie, bo mój M. lepiej sobie z tym wszystkim radzi….
Tak przeszliśmy przez kolejne trudności polip szyjki macicy, długie czekanie na jego usunięcie pomimo krwawień (lekarz tak właśnie się mną przejmował więc wreszcie go zmieniłam), laparoskopia – po też dość długim oczekiwaniu, gdzie wynik był jednoznaczny – oba jajowody niedrożne. Podejrzenie też, że ta „chwilowa” ciąża rozwijała się z jajowodzie bo jajowody ogólnie w fatalnym stanie… i tak doszliśmy do programu in vitro. Pierwsza stymulacja lipiec 2015 we Wrocławiu w I-kcie (mamy do niego 140 km) moje AMH nie powalało (1,44), mieliśmy 9 dojrzałych komórek (oddaliśmy 3, zawsze odczuwałam chęć tego ze chcę się z kimś podzielić, z kimś kto może nie może mieć wcale), z 6 komórek uzyskaliśmy 6 zarodków, niestety do 5 doby dotrwał 1, nie został z nami… następnie okazuje się ze szanowna I-kta nie ma już pieniędzy i mamy czekać (był wrzesień!) i tak tych pieniędzy nie znalazło się do stycznia (!) mniej więcej w tym czasie zaczęłam Was czytać, szukać wsparcia, pomocy i jakiegoś wyjścia z tego czekania czy pieniądze będą czy nie… i to tu wyczytałam informację że w Warszawie w I-med są wolne miejsca (dziękuję . Zadzwoniłam i dostaliśmy się. Więc druga stymulacja odbyła się właśnie tam u dr D. mieliśmy 6 komórek z czego było 6 zarodków. Do piątej doby dotrwały 2. Niestety oba transfery bez żadnego pozytywnego wyniku. Trzecia stymulacja i mamy 12 komórek z czego było 9 zarodków! sami jesteśmy w szoku (stosowałam Wasze suplementy), tym razem dr D. proponuje podanie 2 zarodków w 3 dobie. Niestety nie chciały z nami zostać i niestety został nam tylko jedne blastuś na zimowisku… i to właściwie spowodowało, że nie wiemy co robić, chyba dotarliśmy do ściany. 4 transfery i ani jednej implantacji, nie umiem sobie z tym poradzić, marzyłam, żeby mieć piątkę dzieci, serio, i o ironio, nie mogę mieć jednego! nie wiem co jest nie tak, dr też mówi że nie wiem czemu się nie udaje. Boję się. Najbardziej tego, że może się nigdy nie udać…serce mnie boli, codziennie…
Minęło sporo czasu odkąd napisałam tu ostatni komentarz… Nie umiałam napisać wcześniej. Nie umiałam się pochwalić. Jestem mamą. Mamą 8 miesięcznej córeczki. Czekaliśmy 7 długich lat. Przeszliśmy przez 4 pełne prodedury in vitro. Przez 7 transferów. Bez efektów. Nie powiem ze się poddałam, zapomniałam, odpuściłam bo tak nie było. Owszem nieco odstawiłam temat na półkę. Byliśmy spłukani. Zniechęceni. Przegrani. Tak się czyliśmy. Nie mieliśmy pomysłu co dalej. Czy zbierać na kolejną procedurę czy jest dla nas jeszcze szansa… I po nieco ponad roku nierobienia niczego (nie. Skłamałabym mówiąc że niczego. Niżej o tym napisze) miesiączka się spóźniła a ja, nawet nie zauważyłam że jestem 2 tygodnie po jej terminie (chyba pierwszy raz w życiu to przegapiłam). Zresztą nawet jak już zaglądnęłam do kalendarza, pierwsze co pomyślałam że znów coś z hormonami się dzieje… W rezultacie robiąc test, myślałam, że kolejny raz jak idiotka dałam się nabrać, że jak w ogóle śmiałam o tym pomyśleć… Jakież było moje zdziwienie jak moim oczom ukazały się dwie kreski i to sekundę po wykonaniu testu. Nigdy nie zapomnę tych uczuć, tego zdenerwowania. Ręce mi się trzęsły a moje usta nie potrafiły wypowiedzieć żadnego słowa. Pokazałam test mężowi, jedyne co z siebie wydusił to słowo „niemożliwe!”. Dopiero po 3 miesiącu powiedzieliśmy rodzinie. Bałam się codziennie, że jak się będę cieszyć na głos to się coś stanie. Przez całą ciąże towarzyszył mi strach…
Tak po prostu… stał się Cud. Naturalna ciąża. Coś o czym chyba nawet nie marzyłam. Mówiłam, innym takie rzeczy mogą się przydarzyć ale nie mi. Jak mi z niedroznymi jajowodami, no jak… A jednak.
Nie wiem co pomogło. Czy modlitwy tak wielu osób, które później mówiły że nigdy nie przestały wierzyć że nam się uda, że modlili się za nas. Czy okłady z borowin które stosowałam przez 3 miesiące (tak to jedna jedyna rzecz którą zrobiłam od ostatniej prodedury in vitro) czy mały remont sypialni czy co, nie mam pojęcia. Wierzę, że wszystko po trochę. Wierzę, że taką drogę musieliśmy przejść żeby doczekać się Gabrysi. Trzymam Ją w ramionach i są chwilę, że dalej nie wierzę że Ją mam! I tak jak mój nick Tuptuś zaczyna tupać teraz po podłodze ❤️ Życie nabrało kolorów☺️ Wreszcie czuje ze żyje! Nie śmiem już o nic prosić. Tylko zdrowie się teraz liczy.
Każdej parze która się stara, która dalej jest w tej cholernej kolejce w której i my niedawno staliśmy życzę żeby się doczekali. Żeby się udało. Iza ściskam Cię ogromnie. Nadrobiłam zaległości. Ciesze się Twoim szczęściem ❤️ pozdrawiam również wszystkie dziewczyny które ponad 2 lata temu tu że mną pisały ☺️
Morda mi się cieszy od wczorajszego wieczoru, gdy przeczytałam Twój wpis, Tuptusiu! Ogromnie się cieszę, że los zdecydował się wreszcie schować środkowy palec i po siedmiu latach wyczekiwania, masz swoją małą Gabrysię przy sobie. Zapadłaś mi w pamięć, wtedy w tej szalonej bransoletkowej akcji, zapadłaś tak mocno, że serce mi drgnęło, jak zobaczyłam po tylu długich miesiącach znowu Twój nick na blogu Izy. Tuptusiu, radosnego, pełnego pęcherzyków szczęścia macierzyństwa Ci życzę!:*
Och Leśna kochana i ja Ciebie zapamiętałam! Bransoletka jest i na zawsze już zostanie że mną nawet nie wiesz jak się teraz cieszę jak przeczytałam Twój wpis ❤️ przez wiele miesięcy tu nie zaglądałam, ale od narodzin Gabrysi ciągle zamierzałam tu wrócić z tą wiadomością by dziewczyny które przechodzą przez to samo nie traciły nadziei. Dziękuję serdecznie za ciepłe słowa. U Was wszystko dobrze? Ściskam Cię mocno i ślę ogromne pozdrowienia ❤️