Niewielkie grono osób wie, że podchodzimy do in vitro. Ale jak już ktoś wie, to pyta mnie czy się boję.
Aż mnie zdziwiło to pytanie. Bo nie. Bo nie myślałam o tym. Nie o strachu. Skupiam sie na wykonywaniu koniecznych czynności, zastrzyk, tabletka o określonej godzinie. Zjeść. Wykąpać się. Iść do pracy. Umówić się na kolejną wizytę.
Strach? Moze powinien się pojawić. Na pewno jest normalny i zrozumiały. Ale te zastrzyki chyba oprócz jajników wyłączyły mi też mózg. Nie ma we mnie ani wielkiego strachu, ani wielkiej radości.
Dziś jest piękny dzień. Jest tyle słońca za oknem ile czasem deszczu o tej porze roku. Jeśli się uda z in vitro, lekarze pewnie będą liczyli datę poczęcia od pierwszego dnia cyklu, bo tak zwykle się to robi. Czyli od dziś. Nadzieja mnie nie opuszcza, ale trzymam ją na krótkiej smyczy.
Brak dużego strachu i brak dużej radości to najpewniej reakcja obronna 🙂
świetny wpisik
mnie dopadł ten strach… a co jeśli się nie uda? Jak duże i przytłaczające będzie to rozczarowanie, dla mnie, dla mojego męża. Przez półtora roku czekaliśmy, wierzyliśmy – nic z tego nie wyszło, teraz przyszedł czas na działanie – a ja zwyczajnie się boję, choć to dopiero początek – przygotowuję się do długiego protokołu – czekam na wyniki badań poprzedzających procedurę. Z zapartym tchem po raz kolejny czytam po kolei – podziwiam niezmierne pokłady siły i otuchę, którą dajesz dziewczynom śledzącym bloga. Mocno ściskam