anomalia

Jest 2012 – jesteśmy z Mężem 3 lata po ślubie, 9 lat razem, mocno w sobie zakochani, w pracy super, pojawia się myśl, że może to już czas na dzieci.. Właściwie pojawia się u mnie, bo mój M. od zawsze chciał i nigdy przenigdy nie udzielała mu się moja panika, że okres się spóźnia, co to będzie, co to będzie!?

Latem odwiedzam ginekologa, mówię, że chcę odstawić antykoncepcje, będziemy się starać, może by jakieś badania. Okresy mam od zawsze straszliwie bolesne, cykle długie. Dostaję skierowanie do szpitala, tak ponoć najłatwiej wszystko sprawdzić hurtem, hormony, tarczyce, co tam jeszcze. Umawiam się na styczeń, wcześniej nie ma terminów, z resztą aż tak to się nie pali.

Listopad, jestem w pracy, na jakieś telekonferencji dyskutuję w ważnej sprawie, aż nagle łapie mnie taki ból brzucha, że odbiera mi mowę. Wyłączam się w pół zdania, zamykam w łazience i próbuje dojść do siebie. Ból mija po ok minucie, ale potem wraca co jakiś czas. Boli jakby jajnik, dr google mówi, że to pewnie zapalenie przydatków, uspokajam się trochę. Wchodzę na stronę medicover, cud jakiś, jest termin do mojego gina na wieczór (normalnie zapisy na za miesiąc).

Od lekarza najpierw zbieram ochrzan, że czemu do niego przychodzę, skoro to może być cokolwiek, nerka, wątroba.. Ale usg robi i zaczyna przepraszać, na prawym jajniku guz wielkości pięści. Dostaję skierowanie do szpitala. Jestem w takim szoku, że nie przychodzi mi do głowy nawet żeby robić jakiś research o szpitalach, lekarzach.. Zgadzam się na wszystko, łącznie z laparoskopią.. Niestety w czasie laparoskopii coś się komplikuje i budzę się z wielkim poprzecznym cięciem.

Guz usunięty, na oko nic złośliwego. Wynik histopatu, potwierdza że to zwykła torbiel, nic groźnego. Długo dochodzę do siebie, głownie psychicznie. Strach przed bezsilnością jakiej doświadczyłam w szpitalu, paraliżuje mnie za każdym kiedy coś tylko mnie zakłuje.

Styczeń 2013 – mam spędzić 3 dni w szpitalu na endokrynologii-ginekologicznej, w pakiecie wśród tysiaca badań jest usg gin. Młoda lekarka z przerażeniem woła starszego kolegę. Zbiera się nade mną cała zgraja. W brzuchu jakiś sajgon, torbiele, zrosty.. Trzeba operować. Już nie robią złudzeń, że laparoskopia się uda, od razu chcą otwierać. Ja znowu w szoku (M. w jeszcze większym, umiera ze strachu za każdym razem jak coś mi się dzieje), zgadzam się na operację, choć trzeba było spieprzać..

Po operacji słyszę ochrzan, dlaczego się pani nie leczy na endometriozę?! Zrosty jak jasna cholera! Jeden jajowód z wodniakiem. To pierwszy raz kiedy w ogóle usłyszałam słowo endometrioza.. Na pewno ktoś pani mówił po poprzedniej operacji.. Nie, nie mówił! Na wypisie ani słowa! Może pani nie zrozumiała..

Wypisałam się na własne żądanie. To był ostatni raz kiedy moja noga postała w tym szpitalu.

Zaczęło się jeżdżenie po różnych lekarzach, czytanie o endometriozie, wodniakach, diety, zioła.. Pierwsza wizyta w klinice leczenia niepłodności, kilka miesięcy „naturalnych” starań – skoro właściwie nigdy się państwo porządnie nie starali. Badanie drożności – jeden jajowód na pewno nie drożny, drugi – nie bardzo wiadomo. Jesienią, weekendowy wypad nad morze, okres moco się spóźnia, brzuch boli, szukamy apteki w Helu żeby kupić test. Jedna kreska. A ja i tak liczę, że może jednak. Po powrocie lekarz- to nie ciąża, tylko torbiel.. Wtedy pierwszy raz dociera do mnie, że nie będzie tak łatwo. Że może NIGDY się nie udać. Lekarka zaleca operację, przy okazji usunięcie wodniaka, twierdzi, że chirurg w ich klinice jest tak znakomity, że na bank zrobi to laparoskopowo. Potem invitro. Tym razem nie ulegam tak łatwo, szukamy dalej. Okazuje się, że na śląsku nie tak łatwo znaleźć lekarza porządnie doświadczonego w leczeniu endometriozy. Znalazłam w końcu jednego w katowicach, jednego pod warszawą. Konsultuję wszystko z obydwoma. Obyło się bez operacji, pół roku „menopauzy” wywołanej lekami postawiło mnie na nogi.

Grudzień 2014 – pierwsze podejście do in vitro – na pierwszym monitoringu po rozpoczęciu stymulacji, wielki ropień, wstrzymujemy wszystko, szpital.

Styczeń 2015 – Dwa tygodnie w szpitalu, trzy antybiotyki w kroplówce, trzecia laparotomia, nie było innej opcji.. jajowodu z wodniakiem nie usuneli, bo musieliby usunąć część jajnika.

Lato 2015 – drugie podejście, próbujemy mimo wodniaka (być może dwóch, obraz usg nie jest jednoznaczny). We wrześniu punkcja, dwadzieścia kilka komórek, z czego 18 dojrzałych, 6 zapłodnionych z czego 5 zamrożone w 5 dobie, transfer w następnym cyklu, ze względu na ryzyko hiperki.

W okolicy pierwszego transferu, równo rok temu trafiam na bloga Izy. Strasznie żałuję, że nie odkryłam go wcześniej, na pewno bardzo by mi pomógł. Od tego czasu czytam regularnie. Codziennie. Nawet jak mamy kilka miesięcy przerwy w jakichkolwiek invitrowych akcjach.

2016 – 3 transfery za mną, po żadnym beta nawet nie drgnęła. Została jedna blastocysta, 12 komórek.

Wszystko czeka już przeniesione do nowej kliniki, gdzie upatrzyłam sobie kumatego lekarza. Kumaty jest na tyle, że przepisuje mi antybiotyk na kilka tygodni, po któym wodniaki praktycznie przestają być widoczne (trzeba było wyleczyć porządnie stan zapalny który powoduje zbieranie się płynu- tak powiedział). Zleca histeroskopie – usunięty polip (nie wiadomo od kiedy tam był), reszta ok.

I próbujemy..

4 komentarze

  1. Anomalio, trudno sie czyta Twoja historie, boli… Nie wyobrażam sobie nawet jak bardzo musiało bolec przeżyć to wszystko. Jestes silna, dasz rade. Trzymam mocno kciuki za szczęśliwe zakończenie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *