Marta D.

Nasz historia

Piszę to, bo może jak przeleje to wszystko na papier to wszystko się poukłada (optymistka).

Z mężem jesteśmy ten sam rocznik 84. Jesteśmy razem od 4 klasy szkoły średniej (jacie ile to już lat). W 2007 wzięliśmy ślub. Rok później zaczęliśmy starać się o nasze maleństwo. No i nadal o nie walczymy. Koleżanki mówią, że jestem bohaterką, ale ja się czuję jak niepełna kobieta. Już nawet nie pamiętam ile razy myślałam, że „Jest udało się” a zaraz były łzy. Za nami są stymulacje i próby naturalne. Inseminacje w tym jedna szczęśliwa, ale tylko na 8 tygodni L . Po pół roku idę do psychologa, bo może rozmowa mi pomoże. Jedziemy też na czary mary J. Mąż spadł z drabiny -zerwane ścigano Achillesa ok. 6 miesięcy leczenia a ja robię Betę i jest. Wieczorem i następnego dnia rano są dwie kreski.  Byliśmy bardzo szczęśliwi tym razem 7 tygodni.  Kardiotypy, histeroskopia operacyjna (mała przegroda) i niby wszystko ok. Decydujemy się na badanie z poronienia i dowiadujemy się, że to córeczka nasz mały aniołeczek.

Było ciężko, w głowie miałam tylko myśli jak by wyglądało nasze życie z córeczką. Wyniki ok, tylko jednego chromosomu nie mogli zbadać, bo materiał archiwalny. Robię jeszcze usg jamy brzusznej, bo „czar mary” stwierdził, że mam bałagan w brzuchu. Kamień w woreczku żółciowym. Chirurg stwierdził, że w związku z tym, że starym się o maluszka to lepiej to lepiej usunąć, żeby w trakcie ciąży nie było ataku. Lekarz każe to ja robię. Operacja bez powikłań.

W końcu nasz prof. proponuje in vitro z programu rządowego. Wszystkie badania ok., więc kwalifikacja J i strach czy się uda. Całą stymulację trochę kiepsko zniosłam (byłam przestymulowana).  Udało się pobrać 6 jajeczek i wszystkie zapłodniono.  Ale transfer dopiero po miesiącu, żeby mój organizm się unormował. Trzy transfer i nic L

W między czasie okazuje się, że moja siostra jest w ciąży. Z jednej strony nóż w plecy, z drugiej ulga, że ona nie musi przechodzić tego wszystkiego. Myślałam, że nie mam już takiej presji, że siostra da moim rodzicom wnuka, że w końcu pojawi się mały brzdąc w naszej rodzinie. Było mi ciężko patrzeć jak mała Tosia rośnie w brzuchu mojej siostry, nie dałam rady oglądać USG 3d na rodzinnym spotkaniu. Pod koniec ciąży było już lepiej, mogła na nas liczyć, bo przecież jest moją siostrą J

Przed 4 transferem miałam scratching endometrium. I udało się. W 7 tygodniu zaczęłam plamić L jadę do miejskiego szpitala z duszą na ramieniu. Mam robione usg, jest bije serduszko J. Ale plamię coraz bardziej. Wypisują mnie po nocce i słyszę „Musi być Pani świadoma, że ciąża albo się utrzyma albo nie” tak na do widzenia ordynator mnie pocieszył. Następnego dnia mam wizytę w oddziale kliniki ze Szczecina w mojej miejscowości. Okazuję się, że jest krwiak, dostaje skierowanie do szpitala do Polic. Serduszko bije, więc jesteśmy pełni nadziej, że wszystko będzie ok. Ale po 4 dniach mimo leków słyszę wyrok, że odklejeni łożyska, dostaje tabletkę na poronienie i zabieg. Jest ciężko, ale dajemy radę.

Miesiąc po wszystkim mamy z mężem 30 urodziny organizujemy imprezę. Chociaż mam, czym się zając. Mąż skarz się, że ma jakoś gulę w pachwinie, ale nie chce iść to lekarza, bo to na pewno przepuchlina pachwinowa i będzie musiał mieć operację i zrezygnować z siłowni na jakiś czas. W dniu imprezy umówiłam go na wizytę do rodzinnego i już w tedy usłyszał, że to raczej nie przepuchlina. Po USG okazuję się, że to węzły chłonne mocno powiększone. Pobranie wycinka i czekanie na wyniki, które miały być w ciągu 5 dni a były po 4 tygodniach albo i więcej. Przy odbiorze pielęgniarka powiedział, żebyśmy się przygotowali, że w poniedziałek mąż będzie musiał się zgłosić na chemię. Ale jakoś tego nie przyjęliśmy. Po 4 godzinach czekania na lekarza, mąż usłyszał, że to chłoniak Hodgkina złośliwy. Nie dałam rady, dobrze, że zadzwonił telefon i musiałam wyjść z gabinetu. I zaczęliśmy następną walkę. Tym razem o życie człowieka, bez którego moje życie nie miałoby sensu. Wtedy liczyło się tylko to żebyśmy byli razem jak najdłużej. O to, że nam się nie udawało tłumaczyłam sobie, że tak miało być, żebyśmy mieli siłę na chemię, radioterapię. Mój mąż to silny facet i WYGRAŁ.

Mamy jeszcze 2 mrożaczki, więc zaczęliśmy dalej szukać przyczyny, co jest, że nie ma naszego maleństwa.  Trafiliśmy do immunologa, znowu mnóstwo badań. No i jest niby przyczyna naszych porażek: zgodność tkankowa. Zalecono nam szczepionki od brata męża. Tylko, że jakoś tak sceptycznie do tego podeszliśmy. Profes, który prowadzi nam in vitro, podsumował, że nie wie, co ma nam powiedzieć, że jest piękna teoria, ale niepoparta wynikami badań. I co teraz?????

Decyzja zapadła wczoraj wieczorem (29 września), próbujemy bez szczepionek. Piąty transfer musi się udać. Tyle już za nami, więc teraz musi już być tylko dobrze.

Marta

*
Wasze historie

8 komentarzy

  1. Marta, odkryłam Twoją historię przez przypadek. Jak się okazuje niedawno zamieszczoną. Kurcze, kobieto, sporo przeszłaś… Odzywaj się w komentarzach pod wpisami Izy (tam jest prawdziwe życie na blogu :)), bo do historii rzadko się zagląda. Trzymaj się tam na drugim końcu Polski! i relacjonuj, co u Ciebie!

  2. Marto,
    ale Cie los doswiadcza, i nieplodnosc, i choroba Meza. Tyle przeszlas.
    Nie poddawaj sie, dopoki starcza Ci sil, moze te dwa mrozaczki to wlasnie TO 😉
    Trzymam kciuki Kochana, w koncu kiedys musi zaswiecic slonce!!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *